Bleach Fan Fiction Wiki
Advertisement
Twórcą tego artykułu jest użytkownik: Crаsher
Jest on zatem właścicielem artykułu i nikt inny nie powinien edytować tego artykułu, chyba, że poprawia błędy lub został upoważniony do edycji przez właściciela.


Rozdziały[]

001. Preface[]

Notka: W przyszłości rozdziały nie będą takie długie. Jedynie kilka pierwszych tak dla wprowadzenia.

3, 2, 1... Dźwięk budzika. Najbardziej denerwujące sekundy w moim życiu. Pierwszy wysiłek, który muszę dzisiaj wykonać – unieść jakże ciężką łapę i uderzyć nią w bezlitosny czasomierz. Wystarczy, że podniosę prawą rękę i zapobiegnę morderstwu moich uszu, jednak w tej chwili to zbyt trudne... Najpierw dłoń powoli unosząca się nad materacem, w końcu dochodzę do łokcia i ramienia. Udało się. Ręka w górze. Lekko przychylam ją w stronę katującego zegarka i bezwładnie puszczam. Tak oto ratuję się od permanentnego hałasu rozprzestrzeniającego się po mieszkaniu. Poniedziałek godzina 7:00, 28. kwietnia. Pora, by zacząć kolejny męczący tydzień, z którego wyniósłbym tyle, co niepełnosprawny z palącego się domu. Po chwili ziewania i naciągania jestem w stanie odzyskać ludzkie ruchy. Wstaje ze zdewastowanego łóżka i mozolnym krokiem kieruję się w stronę łazienki. Idąc tak, zauważam, że na biurku stoi pusty kubeczek mojego ulubionego jogurtu. Ile bym teraz dał za to, by znaleźć taki sam w lodówce. Znając moje szczęście znajdę, ale też opróżniony. Jako że lubię spać i praktycznie cały czas przebywać w domu tak, jak stworzyła mnie natura, od razu wchodzę pod prysznic i odkręcam kurek z zimną wodą. Prysznic... Nie licząc spania, to druga najwspanialsza rzecz na tym świecie.

Ale o czym ja myślę. Wypadałoby się przedstawić. Rzadko ktoś dowiaduje się o lekkim ekshibicjonizmie, zanim nie pozna mojego imienia. Zazwyczaj znajomi są bogatsi o tę informację, gdy po raz pierwszy wejdą do mojego mieszkania bez pukania. Nieuprzejmość nie popłaca. Ale cóż poradzić. Ich miny nie mówią raczej: "Nic co ludzkie nie jest mi obce". Nazywam się Junshin Kasamatsu[1], mam 17 lat i chodzę do drugiej klasy liceum. Mieszkam sam. Utrzymuję się z pracy w wykwintnej restauracji Shōga, w której jestem kelnerem. Dzięki jej wysokiemu poziomowi, dostaję pensję wystarczającą nawet na więcej niż pierwszorzędne potrzeby, ale z drugiej strony nie mam złotego sedesu i nie żywię się solonymi ikrami ryb. Mam błękitne oczy. Niektórzy twierdzą, że jest w nich coś wyjątkowego, ale ja tam nic nie widzę. Tęczówki jak każde inne. Moje włosy są krótkie, szpiczaste i brązowe. Jeśli chodzi o budowę ciała to nie wyróżniam się zbytnio od reszty rówieśników. No może poza wzrostem, mam 194 cm. Zawsze opisywano mnie jako "zdrowego i dobrze rozwijającego się chłopca", więc tyle powinno wystarczyć.

Do szkoły mam niecały kilometr, dlatego wychodzę 10 minut przed rozpoczęciem zajęć. Dziś nie było inaczej. Idę swobodnym krokiem do szkoły, jednak jak co dzień zatrzymuję się w tym samym miejscu. Czekam na moją dobrą koleżankę. Zawsze idziemy razem do szkoły, chodzimy też do tej samej klasy, a nawet na te same języki. Jest jedną z niewielu osób, które darzę przyjaźnią. Zazwyczaj nie lubię nawiązywać nowych znajomości, a większość ludzi mnie denerwuje. W końcu liczy się ilość, nie jakość. I oto jest. Zawsze zadbana i irytująco uśmiechnięta Satsuki. To strasznie upierdliwy typ, ale takie cenię. W końcu jako jedna z niewielu jest w stanie ze mną wytrzymać.

- Hej Jun-chan! – krzyknęła, a raczej powiedziała. Miała absurdalny głos, z czego bardzo dobrze zdawała sobie sprawę. Gdy chciała krzyknąć, mówiła, a gdy chciała wydawać normalny dla uszu dźwięk, szeptała. Nie wiem co musiałaby zrobić, by jej ton przyjął poziom szeptu. Pewnie osiągnęłaby go wtedy, gdy byłaby niema.

- Witaj Satsuki. Spóźniłaś się...

- Wiem, wiem! Nie uwierzysz co się stało! Moja Dolly uciekła z domu i szukałam jej po sąsiadach! Dlatego się spóźniłam! A najgorsze jest to, że i tak jej nie znalazłam!

- Nie krzy... – przerwała mi, jak zwykle zresztą.

- Co ja mam teraz zrobić, jeśli nie wróci po moim powrocie ze szkoły! Nie wytrzymałabym tego! Ona mi już nie ufa! Byłam złą panią!

- Arghhh! Nie mogę tego słuchać! Nie drzyj się tak! – krzyknąłem. Może niegrzecznie, ale dzisiaj moje uszy już po raz drugi zostały wystawione na próbę. – Jak wrócimy ze szkoły, to pomogę ci szukać tego kota! Tylko nie krzycz tak!

Otworzyła swoje zielone ślepia, nie zważając na mój oschły ton. Po chwili patrzenia na mnie uśmiechnęła się szeroko i powiedziała – Ok!

Tak to prawda. Owa Dolly była białym tłustym kotem z długą sierścią, która czyniła ją jeszcze bardziej puszystą. Satsuki wielbi ją ponad wszystko. Nie potrafi od niej odejść nawet na krok. Aż dziwię się, że przy takim nadzorze zdołała wyjść z jej domu. Prawdopodobnie gdyby miała wybierać między nią a rodziną, już dawno byłaby sierotą obsypaną od stóp do głowy białą sierścią leniącego się zwierzaka.

Dzień minął spokojnie, co uczyniło go nudnym, zresztą żadna nowość. Przez słuchanie i oglądanie nudy przez wiele godzin, po wyjściu ze szkoły jest w stanie zaciekawić mnie nawet najbardziej kiczowata reklama lekkich jak piórko podpasek. Taka rozgrzewka dla mózgu. W końcu cały dzień nie pracował. Co do Satsuki, to gdy ją odprowadzałem, dostała wiadomość od mamy, że zaginiony kot był zamknięty w szafie właścicielki. Ręce opadają. Postaram się wymazać to ze swojej pamięci... Ale teraz nastała ciekawsza część dnia. Chyba nie udało mi się wspomnieć wcześniej o małym szczególiku, który nieco urozmaica moje denne życie - często spostrzegam ludzi, którzy są widzialni tylko dla mojego oka. Mogę z nimi rozmawiać i wychodzić przez to na kretyna dziesiątki razy. Mówią, że są duchami, ale ja w nie nie wierzę, jednak skoro się tak nazywają, to i ja będę to robić. Każdego z tych Duchów łączy wspólna cecha, ich klatkę piersiową zdobi srebrny łańcuch, którego za nic nie da się zerwać. Próbowałem. Do prostych rzeczy to nie należy. Są irytujący, jak wszyscy inni przedstawiciele homo sapiens, jednak intryguje mnie w nich coś, czego nie jestem w stanie wytłumaczyć. Sam fakt, że tylko ja mogę ich widzieć jest interesujący. Spotykam je na ulicy, w drodze do szkoły, a nawet w samej szkole. Dosłownie wszędzie, oprócz mojego domu. Może cenią cudzą prywatność? Albo nie lubią męskiej golizny. Przynajmniej gdy mam dość, wiem, gdzie się udać, żeby mi dały spokój, ponieważ czasami bywają przytłaczający i potrafi ich się zbierać cała masa.

Ich historie są dla mnie ciekawe. To nie są problemy, z jakimi spotykam się na co dzień u tych płytkich irytujących ludzi. To nie są znajome mi hiperbolizowane błahostki. Oni nie żyją i tęsknią za bliskimi. Nie znam tego uczucia, bo nie mam rodziny. Wychowałem się w domu dziecka. Nie pamiętam swojego dzieciństwa oprócz dnia, w którym obudziłem się w ciepłym łóżku wśród porzuconych i niechcianych dzieci. Miałem wtedy 7 lat, tak stwierdzono. Nie znam nawet daty swoich urodzin, dlatego ich nie obchodzę. Opiekunowie przyjęli, że moje święto będzie przypadać na dzień, w którym mnie znaleźni, czyli deszczowego 7. czerwca. To właśnie w ten dzień 8 lat później opuściłem tę posiadłość, zaczynając samodzielne życie. Wiele zawdzięczam tym ludziom. Czasem ich odwiedzam, jednak nie zawsze mam na tyle czasu, by porozmawiać z osobami, które mnie wychowały. Ale znowu wchodzę w szczegóły. Miałem rozmawiać o Duchach.

Niemal wszystkie opowiadają mi o swoim życiu. O błędach, których żałują do dzisiaj. O tym, że czują, iż coś je trzyma na tym świecie. Sądzą, że naturalnie nie powinni się tutaj znajdować, że coś je kiedyś stąd zabierze. Ja tam nie wiem. Nie będę polemizować z czyjąś intuicją, szczególnie z przeczuciem osób, które widzę tylko ja. Lubię tego słuchać, to odrywa mnie od rzeczywistości pełnej absurdalnych problemów tego spaczonego społeczeństwa. Pomagają mi też uniknąć tych wszystkich źle podjętych decyzji, których im się nie udało. Udzielają pomocy także na co dzień. Kiedyś, gdy szukałem Dolly, która już nie pierwszy raz wyrwała się z troskliwych szponów maniaczki Satsuki, jeden z Duchów powiedział mi, że biały tłusty kocur przeszedł niedawno koło niego. To właśnie tam go wtedy znalazłem. Dziwna sprawa.

Dzisiaj szedłem do parku. Tam było ich zawsze najwięcej. Teraz jednak w powietrzu unosiło się coś innego i nie mówię tu wcale o resztkach psich odchodów, które nie dały się odczepić od podeszwy moich trampków. Przeszedłem już dobre pięćset metrów i nie spotkałem ani jednego Ducha. Nie czułem też ich obecności, tego dziwnego uczucia niepewności i fascynacji, które towarzyszyły mi, gdy były w pobliżu... Co to? Jakiś dziwny błysk w oddali chowający się w zielonych koronach drzew. Biegnę. Dlaczego biegnę? Może to niecodzienne zjawisko, ale nogi każą mi się ruszać najszybciej jak potrafię. Jestem coraz bliżej. Światło ustało, ale...? Kolejne. I tym razem moje nogi poszły na całość. Już jestem. Już prawie...?...! Co to? Stoję i niedowierzam temu, co widzę. Jakiś koleś w czarnym kimono przykłada odwrócony miecz prosto na czoło Kotarō-dono, sympatycznego starszego pana, którego historii mógłbym słuchać godzinami. Zniknął?! Jak to?! Co tu się do cholery dzieje?!

002. Uninterested[]

Notka: Przepraszam, że tak długo, ale musiałem poukładać sobie fabułę. Mam nadzieję, że kolejnego rozdziału nie będę pisać tyle czasu.

Jego ciało zaczęło intensywnie świecić, a ze skóry wydobywały się małe pęcherzyki światła, które sprawiały wrażenie chcących jak najszybciej uciec z coraz to trudniejszej do zobaczenia sylwetki. Nastąpił błysk, a ja mimowolnie zacisnąłem swoje powieki i osłoniłem się ręką. Gdy otworzyłem oczy, było normalnie. Wszystko wróciło do normy, poza jednym. Nie było już Kōtaro-dono. Koleś w czarnym kimono nadal się tam znajdował. Co on robi...? Unosi rękę. Coś się z niej wydobywa... Jakieś białe światełko. Rośnie i rośnie. Co to...? Chyba nie latarka. Nagle przed nim pojawiły się duże okrągłe drzwi, które błyskawicznie się otworzyły i wpuściły go do siebie. Zniknął. Nawet mnie nie zauważył. Nie wiem nawet czemu miałby to zrobić. Mogłem się odezwać, ale coś mnie powstrzymało. Może to strach? Może oniemienie. Może zjadłem coś nieświeżego i chciało ujrzeć światło dzienne. Nie wiem. Jego aura obojętności się na mnie odbiła. Też pozostałem obojętny. Chyba już wrócę do domu...

Gdy tak wracałem, zastanawiałem się nad tym incydentem. Miałem mieszane uczucia. Z jednej strony czułem smutek, bo wiem, że Kōtaro-dono już nie wróci. Czułem to. W końcu nie zaświecił jak lampka mierząca metr siedemdziesiąt, by pozbawić mnie wzroku na kilka sekund. Z drugiej strony byłem ciekawy, kim był ten dziwnie ubrany facet. Jego pojawienie się jak i zniknięcie zrobiły na mnie wrażenie, ale pozytywne czy negatywne... Mogę powiedzieć tyle, że było ono na tyle wyjątkowe, by odwróciło uwagę od okropnej odzieży. Nie wiem. Czuję się jak kobieta w ciąży, tyle, że nie mam zamiaru zjeść wszystkiego, co się rusza, bądź też nie. Rozmyślając tak nie zauważyłem, jak późno się zrobiło. Słońce ukradkiem starało się oświetlać mi drogę, jednak po chwili i ono całkowicie się schowało za spróchniałymi budynkami zamieszkałymi przez koty. W sam raz, bo właśnie dotarłem do mojego mieszkania. Obmacałem się niczym bezdomny Jerry , który pojawia się w każdą środę na stacji metro i żebrze przejeżdżając po sobie swoimi brudnymi rękoma od stóp do głowy, i znalazłem klucze. Z tego wszystkiego zapomniałem zrobić zakupy. Lodówka świeci pustkami, tak jak mój żołądek. A jednak. Przypomniałem sobie, że Satsuki podzieliła się ze mną kulkami ryżowymi, ale nie zdążyłem ich zjeść. Co ja bym bez niej zrobił... Użeranie się z jej kotem ma jednak plusy. Dziwne, że dopiero teraz to spostrzegłem. Może byłem zbyt zapatrzony w swoje zdrapane do krwi ręce. Rozkoszując się wybornymi kulkami, znów wróciłem do wydarzenia z parku. To się zalicza chyba do zjawisk paranormalnych. Może jeszcze kiedyś spotkam tego faceta. Ale o czym ja myślę. Będzie co ma być. Jak na razie muszę się martwić tym, czy jutro zdołam wstać, bo jak na razie godzina na to nie wskazuje. Idę pod prysznic. Nie zauważając nawet kiedy się rozebrałem, wchodzę do kabiny i odkręcam klucz do bram błogiego deszczu. Po chwili wyszedłem i padłem na łóżko jak mucha.

Dzisiejszego poranka nie obudził mnie budzik. Zapomniałem go nastawić. Mówi się trudno, w końcu nie ciągnie mnie jakoś do szkoły, a już na pewno nie o dziesiątej. Zajęcia już się dawno zaczęły, a ja dopiero wstałem i o pustym żołądku poszedłem do sklepu. Gdy pociągam za klamkę od drzwi wejściowych, uświadamiam sobie, że zapomniałem się ubrać - ot taki mały szczegół. Po założeniu irytującej odzieży ruszyłem na miasto w poszukiwaniu jedzenia. Stwierdziłem, że zjem coś w jakiejś restauracji, bo nie chce mi się iść do sklepu, potem wracać do domu i jeszcze samemu przyrządzać sobie ubogie kanapki ze wszystkim, co się nawinie. Postanowiłem więc odwiedzić moją weekendową pracę. Restauracja Shōga nie należała do tanich, ale jako ich pracownik płacę tam tyle, ile za paczkę gumy do żucia. Jadałbym tutaj codziennie, jednak mam trochę daleko od domu, a wszelkie środki transportu wysadzają mnie zbyt daleko od budynku. Cóż... To się nazywa taktyczne położenie dla rozwijającego się biznesu... Po wejściu do środka zająłem swój ulubiony stolik. Prawie w każdym filmie ludzie zamawiają przy oknie, jednak ja uwielbiam jak najbardziej ustronne miejsce, nie mam ochoty patrzeć na przechodniów podczas jedzenia, jeszcze straciłbym apetyt... Idealne przeciwieństwo stereotypowego miejsca w restauracji – stolik przy ścianie, który niemal w całości zasłania ogromne akwarium i sporej wielkości donica z rośliną bez kwiatów. Siadam i czekam. Po 10 minutach stwierdziłem, że miejsce jest niewidoczne nawet dla kelnera. Podniosłem więc rękę na znak, że chcę coś zamówić i postanowiłem, że jej nie opuszczę, dopóki ktoś tutaj nie przyjdzie. Nawet akwarium i ten chwast nie są na tyle wysokie, by zasłonić moją podniesioną rękę. Czuję się jak w szkole... Choć nie zgłaszam się zbyt często. Po chwili podeszła jakaś kelnerka z tak irytującym uśmiechem, że miałem ochotę wyrwać jej wszystkie zęby razem z żuchwą. Jest wtorek, więc na zmianie nie ma raczej osób, które bym znał. Pracuje tu wiele osób i jestem raczej zaznajomiony z tymi, które są wtedy, gdy ja.

- Witam serdecznie, w czym mogę pomóc? – powiedziała z tak nadmierną i irytującą uprzejmością, chyba zaraz stracę apetyt...

- Chcę złożyć zamówienie. – odpowiedziałem ozięble. – Miso-shiru i szklanka wody.

- Dobrze... – odpowiedziała nieco zamyślona, kreśląc nazwę potrawy w swoim tycim notesiku. Nienawidzę tych notesów. Wolałbym już pisać na swojej ręce, niż na tej mikroskopijnej karteczce. – A czy słysza...

- Tak słyszałem o niesamowitej ofercie dla klientów, pracuję tutaj, muszę to truć każdemu, tak jak pani. – przerwałem.

- Naprawdę? Nie znam pana. – powiedziała zmieszana. – Znam tutaj każdego.

- Widocznie nie każdego. Pójdzie pani powiedzieć Susumu-san, by zrobił mi jedzenie, czy mam pracować w nieswoim wymiarze godzin? Jestem głodny.

Rozkojarzona kelnerka bez słowa poszła do kuchni. Uwielbiam ten ich zgaszony wyraz twarzy. A tak na marginesie, kelnerów jest tu w brud, jednak mistrz kuchni jest tylko jeden, Susumu-san robi najlepsze jedzenie w całym mieście. Jest jedną z niewielu osób, które darzę szacunkiem. Jego potrawy to ukojenie dla mojego pojemnego żołądka. Zawsze robi dla mnie podwójną porcję, bo wie, że jedną się nie najem. Założę się, że gdy kelnerka wspomni o wrednym mężczyźnie zamawiającym miso-shiru, Susumu-san od razu zrozumie, że będzie musiał gotować jak dla dwóch. I inaczej nie było. Po 15 minutach dostałem duży talerz mojej ukochanej zupy, obok której stała szklanka wcześniej przyniesionej wody. Była do połowy pusta, a może do połowy pełna... Zjadłem z ogromną ochotą i błyskawicznie wyczyściłem talerz. Czekałem jedynie na rachunek.

O tej porze bywa tu dość pusto, jednak do restauracji ktoś wszedł i niemal natychmiast go rozpoznałem... To mężczyzna ze wczoraj! Wygląda na trochę potłuczonego, bo farbuje włosy na pomarańczowo. Płaszcz cienia drzew spłatał mi figle, przez co wyglądał wtedy jak brunet. Jestem pewien, że to on, ale co mam zrobić? I nagle poczułem coś dziwnego. Jakiś upust, który w sobie tłamsiłem. Przez chwilę wszystko stało się rozmazane. Kelnerka, która właśnie niosła mój rachunek, upadła na ziemię. Nie wygląda to na omdlenie. Z jej ust wydobywa się krew, a ona traci przytomność. Wzrok pomarańczowowłosego skierował się na mnie. W ogóle nie zwracał uwagi na kobietę leżącą niemal przed nim. Był zszokowany moim widokiem. Wyrwałem się ze stołu i zacząłem biec w stronę tylnych drzwi prowadzących na tył restauracji. Gdy z niej wyszedłem, nawet nie zwolniłem, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej przyspieszyłem. Ale dlaczego uciekałem? Czy to... strach? Ale przed czym? Moje nogi ostatnio pozwalają sobie na zbyt dużą samowolkę. Słyszałem za sobą kroki goniącego mnie chłopaka. Był nadzwyczaj szybki. Skierowałem się więc w uliczkę, obszar między dwoma blokowiskami pełen kubłów na śmieci i niewyobrażalnego smrodu. Biegnąc tak przed ten obłok śmierci, spostrzegłem, że przede mną znajduje się tylko ściana. Momentalnie się zatrzymałem. Odwróciłem się w stronę ulicy, przy której już stała niewyobrażalnie szybka pomarańczowa czupryna.

- Zaczekaj! – krzyknął z lekkim zdziwieniem, biegnąc w moją stronę.

Chciałem uciec, jednak nie było drogi wyjścia. Stwierdziłem więc, że postaram się zapytać spokojnie tego narwanego faceta, dlaczego mnie goni, jednak poczułem coś niewyobrażalnego. Płaszcz okalający moje ciało, jednak nie był to materiał, a cień. Nie mogłem się z niego uwolnić. Czerń ciemniejsza od czerni. Tak ciemna, że aż trudna do zauważenia. Nie wywołała we mnie negatywnych ani pozytywnych emocji. Nawet zdziwienie mnie opuściło. Coraz bardziej się w nim zatapiałem, aż w końcu zniknąłem przed oczami farbowanego świra...

003. Zone of my life[]

Notka: Tu tu ru~

Nim zdążyłem się zorientować w tej zapadającej się ciemności, czarny płaszcz, a może cień, opuścił moje ciało. Jeszcze przez chwilę oglądałem swoje ręce i nogi, dotykałem twarzy i upewniałem się, czy wszystko jest na swoim miejscu. Kiedy znudziło mi się miętoszenie własnej sylwetki, spojrzałem przed siebie i ujrzałem niecodzienny widok.

Przede mną rozciągały się jasnoniebieskie budynki, których architektura była dość nietypowa. Pomarańczowe dachy i znikoma ilość okien sprawiały, że czułem się obco na... Właśnie, gdzie ja jestem? Dlaczego pogoda tak nagle się zmieniła? Piękne błękitne niebo przyozdobione Słońcem i ogrom tych domków jak z jakiegoś japońskiego filmu wcale nie robiły na mnie takiego wrażenia jak fakt, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie się znalazłem. W dodatku stałem na jakichś wielkich płytkach pomiędzy sporą przerwą dwóch budynków. Wyglądała jak szeroka ścieżka prowadząca w nieskończoność. Żadnej żywej duszy, nawet jakiejś rzeczy, tylko te gmachy i czysta podłoga, płytki na otwartej przestrzeni... Gdzie ja do diabła jestem?!

- Junshin-kun...

Ten głos dobiegał zza moich pleców. Energicznie się odwróciłem i ujrzałem wysokiego mężczyznę ubranego w znajomy dla mnie strój – czarne kimono i sandały oraz miecz schowany w przyozdobionej osłonie wiszący na białym szmacianym pasie. Jego szare włosy były zaczesane, a raczej przylizane, do tyłu. Jedynie pojedynczy kosmyk opadał mu na prawą stronę irytująco spokojnej i uśmiechniętej twarzy. Błękit oczu można było ujrzeć nawet z dzielących nas dziesięciu metrów.

- Ktoś ty? – zapytałem z lekkim podenerwowaniem, starając się ukryć swoje zdziwienie.

- No tak. Wybacz moje maniery. Nazywam się Ulfart Witt[2]. To ja Cię tutaj przyprowadziłem. Sądzę, że mogę Ci pomóc.

- Pomóc w czym? – spytałem sarkastycznie. – Pomożesz mi, jeśli mnie stąd zabierzesz! I skąd u diabła znasz moje imię?

- To bez znaczenia. Twierdzisz, że nie oczekujesz pomocy, a jednak ostatnimi dniami przydarzały Ci się dziwne rzeczy? W dodatku Twój dar... Nadal sądzisz, że nie potrzebujesz pomocy, wyjaśnień?

Koleś zaczął mnie wkurzać. Ten jego pewny siebie i ochrypły głos. Jasne, że interesowały mnie odpowiedzi na nurtujące mnie pytania z działu "Duchy i szlafroki", ale nie zamierzam się zwierzać jakiemuś wylizanemu dupkowi w czarnym szlafroku, którego ledwie znam, jak jakaś zdesperowana małolata. Miałem ochotę pociągnąć za ten jego zwisający kosmyk w nadziei, że spadnie na niego fortepian.

- Nie zamierzam z Tobą o tym rozmawiać. Czego Ty ode mnie chcesz?

- Chcę Ci tylko pomóc i ochronić przed złymi Shinigami.

- Złymi czym?

- Shinigami. Dusze, które spotykasz na co dzień, z taką różnicą, że one posiadają ogromną moc duchową.

- Ogromne co?! Słuchaj zboczeńcu, chcę się stąd wydostać, nie interesują mnie Twoje jałowe historie. Daruj sobie i bądź na tyle uprzejmy, by odstawić mnie do domu.

- Widzę, że jesteś uparty... – niemal wysyczał z niezadowoleniem. - Dobrze. Wracasz do domu, ale pamiętaj, jeśli będziesz chciał wrócić, zawsze jesteś tu mile widziany. W końcu nie oczekuję od Ciebie, byś wszystko od razu zaakceptował. Będę czekać.

Morda mu się chyba nigdy nie zamyka. Ale jak powiedział, tak zrobił. Nawet nie zauważyłem, kiedy znów znalazłem się u siebie, dosłownie – stałem na środku swojej kuchni. Już nawet cień towarzyszący temu dziwnemu zjawisku stał się mniej zauważalny.

Nie zamierzałem się tym jednak przejmować. Było dopiero południe, więc postanowiłem pójść nad rzekę, na obrzeża mojego ulubionego parku. Nie miałem ochoty rozmawiać z duchami, tamten incydent był na dzisiaj wystarczający. Po odlaniu się, błyskawicznie dotarłem na miejsce. Wygoniłem bachory, które zajęły moje ulubione miejsce na pagórku i usiadłem na trawie, patrząc się na czystą wodę otulającą kamienie na dnie.

Rozmyślając tak nad bieżącymi sprawami nie zauważyłem nawet, kiedy tak szybko zrobił się wieczór. Słońce powoli chowało się za budynkami, zaszczycając niebo odrobiną różu pomieszanego z żółcią i ciemniejącym błękitem. Postanowiłem ruszyć swój ścierpły tyłek i wrócić do domu, zahaczając po drodze o jakiś tani sklep. Gdy dotarłem na chodnik, wokół mnie zapadła niecodzienna cisza. Szum wody nie gościł już w moich uszach, a ptaki obdarzone bezsennością zamknęły swoje dzioby i uczyniły ciszę najgorszym hałasem. Teraz to czuję! Czyjąś obecność. To lekkie dudnienie w uszach podkreślające czyjąś egzystencję. Znów ktoś za mną stał. Powtórka z rana. I tym razem odwracam się z wielkim niepokojem. Tym razem widok nie jest irytujący. Obraz pomarańczowowłosego maniaka z ostrzem zatrzymującym się kilka centymetrów przed moim nosem nie należy do najlepszych doświadczeń...

004.[]

Tłumaczenia[]

  1. 笠松•純真, Kasamatsu Junshin
  2. ウルファート•ウィター; Urufāto Witā
Advertisement